"Skoro mieliście dupne lato i listopad przez pół wakacji, to w nagrodę dostaniecie rewelacyjną zimę. Najpierw spadnie dużo śniegu, potem spadnie go jeszcze więcej, a przy okazji Wielkanocy ulepicie sobie bałwana. A i żeby nie było. Śniegi utrzymają się do połowy kwietnia, a po drodze zobaczycie parę dni prawdziwej wiosny, żebyście mogli zatęsknić za zimą. A ta szybciutko powróci".
Nie wiem kto nam załatwił takie warunki na zewnątrz, ale zaczynam mieć dość. Niby nie jest już zimno, niby nawet nie wieje. Niby. Ale wszechogarniająca szarówka, popadujący sobie śnieg (miejscami z deszczem) sprawia, że odechciewa się wszystkiego.
Do tego wszystkiego w zeszłym tygodniu zaatakował mnie katar, ból gardła i dla świętego spokoju (i nie rozchorowania się) odpuściłem treningi. Natomiast poświąteczny powrót do biegania zabolał. Ja czuję się ciężki jak cholera, a moje nogi niemrawe (acz z pewnością dobrze odżywione). Z kolei monochromatyczna rzeczywistość sprawia, że przyjemność z biegania jest co najwyżej połowiczna. I jeszcze do tego wszystkiego zrealizowałem pierwszy kamień milowy przygotowań do sezonu - półmaraton, przez co podświadomość podpowiada "odpocznij sobie".
Za trzy tygodnie 10 km na Orlenie, czyli impreza którą potraktuję jako zabawę. Pewnie będę próbował pobić życiówkę. O ile mi się zachce. Bo na razie moje ciało chce jednego: ROWERU. I nie kręcenia jak chomik na trenażerze, ale na zewnątrz. Chce usłyszeć szum opon na asfalcie, chce poczuć na twarzy wiatr i wiosenne słońce na skórze.
Chyba nie wymagam zbyt wiele? Mamy kwiecień do cholery...
ilustracja pochodzi z bloga Mech na słomianym dachu.