poniedziałek, 20 maja 2013

Bieg Szczęścia...

fot: Jędrzej Kuryło (https://www.facebook.com/jedrzej.kurylo)
Nie wiem skąd przyszedł pomysł na nazwę dla tej imprezy. Może dlatego, że ci którzy dali z siebie wszystko na mecie ze szczęścia się... hmmm... może nie drążmy tematu. Dla mnie, ta impreza zawsze będzie szczególna. Bo blisko, bo to była chyba trzecia (a druga z pomiarem czasu) impreza biegowa w życiu... i pierwsza impreza na której wylosowałem jakąkolwiek nagrodę.

W tym roku impreza rozrosła się trzykrotnie. Trzy serie - dla początkujących (limit czasu 60 minut), średnio zaawansowanych (max 40 minut) i wymiataczy (mają się zmieścić w 30 minutach). Łącznie 750 zawodników.

Asekuracyjnie wybrałem drugą serię (dzień po wyścigu MTB dookoła Krakowa), ale nastawiłem się na poprawienie wyniku z zeszłego roku. W sumie co to za wyścig - ok 5 km, 5 rundek... Tyle że organizatorzy małym druczkiem dopisują info, że każda rundka to wbiegnięcie po najbardziej stromym zboczu na szczyt Kopy, potem zbiegnięcie do połowy i znowu podbieg po trawie. Lubisz bieganie po płaskim? To też ci się spodoba, bo płaskie jest jakieś 200 metrów każdej pętli. Reszta to podbiegi i zbiegi, każdego możliwego rodzaju, po prawie każdym podłożu jakie jest dostępne w okolicy. Mamy piach, mamy trawę, ubitą ziemię, kostkę bauma, nierówną chodnikową i oczywiście asfalt. I to wszystko na rundzie o długosci ok. 1 km. Rewelacja! Nie sposób się tu nudzić.
Za to zmęczyć już się można. Na pierwszej rundzie poszedłem ostro. Może za ostro? Powyprzedzałem dzikie tłumy, porozpychałem się, żeby nie stracić na pierwszym podejściu... po czym dowiedziałem się, że w stosunku do zeszłorocznej imprezy trasa została nieco zmieniona. Doszło nam 100 metrów i jedna nawrotka o 180 stopni. Na pełnej prędkości. Na twardym podłożu. Bomba! Pierwsze kółko: 4:58 min/km.
Na drugiej rundzie wydawało mi się że przyspieszyłem. Wydawało mi się. 5:05 min/km. Ponieważ upał jakoś nie chciał odpuścić, ja postanowiłem chwilę odpocząć (trzecia rudna: 5:20 min/km), a potem przyspieszyć (kolejne 5:11 i 5:12). Na mecie zameldowałem się z czasem 27:15 (do weryfikacji, garmina wyłączyłem jakoś później) i oznacza to poprawę o 30 sekund przez równy rok. Aj, zapomniałbym, na trasie o 500 metrów dłuższej. I bardziej krętej.

Z ciekawostek: szybki rzut oka na wykresy z Garmina wskazuje, że kluczem do takiego a innego czasu na każdym kółku nie była prędkość osiągana na płaskim odcinku, ani szybkość pokonywania podbiegów. Największe różnice okazały się na zbiegu po chodniku ze szczytu... Na pierwszym kółku i drugim kółku zajęły mi 54 sekundy, na trzecim i czwartym już 1 minutę i sekundę. Nie puściłem nóg, spiąłem się i gdzieś poszło... 

PS. Z niecierpliwością czekam na oficjalne zdjęcia z imprezy. Humor dopisywał mi na tyle, że po prostu musiałem pajacować przed oficjalną fotografką razdwatri (a to pomachałem, a to zacząłem pajacyki robić... zarraz, a może dlatego zwalniałem na kolejnych rundach?). A na mecie, z racji że nie miałem z kim finiszować zrobiłem jakiś dziwny pokaz rodem z ministerstwa głupich kroków. Oj słoneczko przygrzało...

Triathlon Projekt na Facebooku:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz