czwartek, 31 stycznia 2013

Podsumowanie stycznia

Jezzzzu... to już zaraz... Do półmaratonu zostały niecałe dwa miesiące, do połówki w gdyni sześć i pół. Czyli półtora miesiąca, by nauczyć się biegać, a potem cztery i pół żeby przypomnieć sobie jak się jeździ na rowerze i pływa. Pływanie mocno włączę w plan treningowy już od przyszłego tygodnia, natomiast pewnie od marca wezmę się mocniej za rower. Do tego czasu 2-3h trenażera w tygodniu powinny dać radę.

Tym bardziej, że efekty pierwszego miesiąca już widać. Mimo rozpoczęcia miesiąca od ostrej infekcji, która wyłączyła mnie na bity tydzień udało się osiągnąć parę ciekawych rzeczy. Po pierwsze przebiegnięty dystans (181,5 km) to więcej niż przebiegłem łącznie od... 19 sierpnia. Tak, w miesiąc zamknąłem większy dystans niż przez ponad kwartał. I co najlepsze - nie czuję się źle, nie jestem przemęczony, nie bolą mnie stawy, dwa dni odpoczynku w tygodniu spełniają swoje zadanie idealnie, nawet jeśli odpoczywam na koszmarnie niewygodnym fotelu autokaru.

Dwa - czas treningów. We wtorkowej notce pokazałem wykres obciążeń tygodniowych w styczniu, teraz czas na obciążenia miesięczne. W styczniu wyszło mi łącznie 21:39 - czyli z grubsza licząc prawie godzina w tygodniu (przypominam, nie wliczam okresu leżenia w łóżku). To wynik porównywalny z marcem zeszłego roku, kiedy to co rano biegałem na siłownię.

Trzy - waga w dół. Lenistwo które mnie dopadło we wrześniu (i nie odpuściło do grudnia) skończyło się paroma kilogramami nadmiarowego obywatela, o szczególnym znaczeniu strategicznym. Patriotą nie jestem więc podejmuje usilne starania, żeby tego obywatela było jednak nieco mniej. Efekt - zdrowe 3 kilo w dół (w trzy tygodnie, więc zgodnie z planem).

Na luty - ciągniemy bieganie, ale będzie zdecydowanie więcej basenu. W styczniu jeszcze trochę lenia ze mnie wyłaziło, ale obiecuję sobie że tym razem będzie przynajmniej 3 razy w tygodniu. I fajnie by było zrzucić kolejne 4 kg :). Mam przeczucie że dam radę.

PS. Suche chodniki i ścieżki uzmysłowiły mi dzisiaj, że te 181,5 km (z czego 150 w kopnym śniegu) to dobrze przepracowany dystans. Na suchym biegnie się tak lekko i przyjemnie jak nigdy dotąd. Na plus jeszcze mam rekord na 10km (55:22) wykonany podczas chyba najzimniejszego wybiegania w tym roku.

PS2. Garmin mnie dzisiaj irytuje jak nigdy dotąd...