czwartek, 14 lutego 2013

Organizm jest kobietą!

Wiecie dlaczego kobieta z zespołem napięcia przedmiesiączkowego gotuje zupę w siedmiu garnkach?
BO KURWA TAK!

Tak wiem, grubymi nićmi szyta prowokacja, której dopuściłem się w tytule (i wstępie) pewnie mi nie ujdzie płazem. Będę spał w wannie, ilość kobiet czytających tego bloga spadnie do absolutnego zera, a liczba fanów na facebooku spadnie mi o połowę. No dobra dość dramatyzowania, pora przejść do konkretu. Czemu kobieta? Bo kobieta zmienną jest. I humorzastą. No dobra, zaraz serio oberwę.


W sobotę "na Wedlu" biegłem na absolutnego maxa. Średnie tętno 185 bpm, średnie tempo 5:05 na 9 km to dla - bądźmy szczerzy - początkującego biegacza spory wysiłek. W zasadzie nie odczułem tego zbyt mocno na mięśniach czy stawach, czułem po prostu ogólne zmęczenie. Dlatego wieczorem postanowiłem skorzystać z dobrodziejstwa basenu (1 km, bardzo luźnego rozpływania) i sauny. W niedzielę realizując plan rozbiegania miałem przeciągnąć 8 km spokojnym truchtem. Wyszło mi 9.6 km, kiedy to okazało się, że nogi mnie nienawidzą, a łydki - niezależnie od moich dalszych planów - najchętniej wyszłyby z siebie, stanęły obok, po czym dziarsko pomaszerowały do domu, żeby poleżeć na kanapie. W niedziele znowu basen, tym razem mocniejszy (czyli grane były płetwy).
W poniedziałek jeszcze mocniejszy basen (1750m w miejsce 1500) i jeszcze trochę maltretowania płetwami. We wtorek najpierw 10 km i 200m przebieżki, gdzie praktycznie przez cały dystans zastanawiałem się kto (i kiedy) podmienił mi nogi na drewniane klocki, potem basen i znowu 1750m zmagań z wodą.

W środę spodziewałem się kompletnego zgonu, nóg już nie tyle drewnianych co stalowych (a przynajmniej z amelinum). Tym bardziej, że zaplanowane było 6 km truchtu. Z truchtu wyszło mi tyle, że skoro nogi czują się świetnie (cholera nie zapowiadały mi tego, muszę ustalić z nimi jakąś skuteczniejszą metodę korespondencji) to najpierw mimochodem rozpędziły mnie do 5:00 min/km, a później jeszcze trochę przyspieszyły. Po 2 km nagle zorientowałem się że rozpędziłem tętno do 190bpm. Brawa proszę. Truchtu mi się zachciało. Dzisiejszych fanaberii organizmu było więcej. Ile bym nie próbował kontrolować tempa, żeby jednak wyszedł trening, a nie jakaś dziecinada "kto szybciej na trzepak" to i tak nagle się orientowałem, że biegnę za szybko i to nie ma sensu.

Czwartek? I witamy nogi z waty. Rozgrzewka w tempie 6:20, 100 m rytmy jakieś takie mocno obolałe. Nie chciało się. Znaczy się chciało, ale się nie umiało. I tak to wtorkowe drewniane 11.5km skończyłem w tempie 5:46, środowa szóstka to 5:25 (przy odpuszczeniu od połowy dystansu), waciany czwartek skończyłem wymęczonym 5:59. Nogi (i całą resztę) mam najwyraźniej humorzaste jak... patrz tytuł notki.

PS. Nie ma nic, co motywuje bardziej niż osiągnięty progres. I niech to będzie wynik na 10 km, dystans przepłynięty w godzinę na basenie, czy spadek wagi, albo obwód bicepsa (albo czego tam checie). Zauważyłem że pierwszy efekt zawsze widać po pierwszym mezocyklu - czyli trzech bitych tygodniach ostrej harówki i później tygodniu odpoczynku i regeneracji. Jeśli zmusisz się do tego, żeby za wszelką cenę te trzy tygodnie przepracować jak trzeba - do następnego cyklu treningów podejdziesz z lżejszą głową, większą wiarą w siebie i - ostatecznie - większą szansą na osiągniecie założonych na sezon celów.