Start w niedzielę, o godzinie 8:45, dzień po zawodach MTB w Dąbrowie Górniczej, gdzie zażywaliśmy kąpieli błotnych i próbowaliśmy zabić nasze rowery górskie, oznaczał że zerwanie się z łóżka będzie największym wyzwaniem tego dnia. I tak faktycznie było. Budzika o 6 rano nie pamiętam. Budzik o 6:30 usłyszałem chyba tylko dlatego, że oberwałem od lepszej połowy łokciem po plecach. Ale warto było, bo okazało się że dopisały dwie rzeczy: pogoda i frekwencja.
Na starcie stawiło się 40 osób, reprezentujących każdy możliwy poziom wytrenowania i sprzętu (od czasowego Treka, po oldskulową kolarkę, o której można powiedzieć tylko, że była w kolorze zielony metallic). Założenia były proste - jedziemy 62 km w peletonie utrzymując prędkość ok 30 km/h, czyli nic trudnego. Z resztą - i tak planowałem sponiewierać się na części biegowej, więc lekkie tempo na rowerze było mi bardzo na rękę. Średnie tętno na poziomie 125 bpm przez bite dwie godziny oznaczało jedno: fajną rozgrzewkę, w miłym towarzystwie, na świetnej krajoznawczej trasie.
I byłoby pięknie, gdyby nie oberwanie chmury, które zepsuło nam jazdę od czterdziestego kilometra. Po tym jak na rondzie w Czosnowie dwóch uczestników treningu wysypało się z klasą Wigginsa na tegorocznym Giro nastroje jakby opadły. Grupa główna przyspieszyła, cały peleton rozjechał się, a niedobitki zostały gdzieś bez opieki z tyłu. Ostatecznie przez Łomianki wracaliśmy w trójkę z parominutową stratą do grupy głównej.

A potem i tak przyszła burza i zalała wszelkie ślady naszej bytności na młocińskim uroczysku... Cholera, chyba będę woził ze sobą piankę w samochodzie. Ot tak na wszelki wypadek...
foto: Kuźnia Triathlonu & instagram oraz Basen Toruński w Warszawie
Triathlon Projekt na Facebooku:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz