poniedziałek, 22 lipca 2013

BEKO Ełk Triathlon: jest lepiej, ale gorzej

BEKO Ełk Triathlon to strasznie fajna impreza. Niby organizacyjnie próbuje być na poziomie Herbalife (w sumie ci sami ludzie trzymają za sznurki obu imprez) bo oprócz samych zawodów oprawa zaiste mistrzowska:  pasta party, after party, koncerty, strefa dla rodzin i kibiców, wskazane przez organizatora miejsca dla kibiców, wynajęte (nie wierzę że same przyszły i piszczały) przez organizatora piętnastolatki zagrzewające zawodników na trasie kolarskiej. Z drugiej strony panująca na zawodach atmosfera przypominała absolutnie towarzyski Zalew Cup, czy Habdzin-Mana. Tak, idziemy w trupa. Tak, walczymy do upadłego. Ale robimy to z szerokim uśmiechem na twarzy.

Jak wszędzie, tak i tu organizator nie ogarniał całości. Fuckupem skończyła się próba uczestnictwa w pasta party - makaron skończył się o godzinie 20:00, po odprawie, kiedy to największy tłum zawodników przybył na miejsce karmienia. No cóż - knajpa realizująca zamówienie niedoszacowała, nie przeliczyła, nie przygotowała wystarczającej liczby porcji. Podobnież szykowali kolejną i za "czas jakiś" mieli dowieźć sos ze szpinakiem. Nie doczekaliśmy. Poszliśmy w miasto.

Druga sprawa to start w seriach. Po raz pierwszy tego typu imprezę organizowano w takiej formule. Zaplanowano start setki pro, setki amatorów, bodaj dwóch setek kobiet i facetów na mtb, potem sprintów i sztafet. Miało się dziać, tyle że ochrona nie potrafiła ogarnąć kiedy ludzie mogą stać na trasie biegowej, kiedy trzeba ich stamtąd zabrać. Podczas startu serii pro, kibice mogli stać bezpośrednio na plaży. Podczas startu amatorów już mieli stać poza trasą biegową. Po co? Nikt nie wiedział, ale ochrona tłumaczyła że "tak im kazali".

Praktyka pokazała, że z "równych setek" w seriach zrobiło się "kilkadziesiąt" co miało swoje plusy (luźno w wodzie, mniejszy tłum na trasie kolarskiej), ale zmusiło do rozpoczęcia zawodów o jakiejś wariackiej porze (pierwszy start 8:10, "moja" seria: 9:30). Toż to środek nocy jest! Już nie będę wspominał, że przy takiej godzinie startu rower trzeba było zaciągnąć do strefy zmian przed ósmą rano. Rzeźnia.

Zacznijmy od początku. Seria pro. Start serii pro wyglądał mniej więcej tak:

(no dobra, nie wiem dlaczego moja lepsza połówka postanowiła zrobić zdjęcia akurat temu panu, albo chciała mi "coś" zasugerować, albo postanowiła mieć zdjęcie pierwszego na świecie hiszpana albinosa).

No dobrze. Dziewczyny zadowolone? Napatrzyły się? Super. Więc przejdźmy do konkretów.

SWIM: 00:29:28 - Jeb! Jeb! Jeb! Jeb!
W zasadzie to nie ma co się roztkliwiać. Żeby mieć opcję przepłynięcia trasy po zewnętrznej ustawiłem się z prawej, ruszyliśmy, trochę się poobtłukiwaliśmy (oberwałem w lewe udo bezpośrednio nad kolanem po zewnętrznej) szybsi poszli do przodu, wolniejsi zostali gdzieś z tyłu. Zero romantyzmu. Od pierwszej bojki zaczęły się fale i zaczęło trochę wiać... Nuda. Nawrót. Nuda. WTEM!

JEB. Jakiś koleś z problemami z nawigacją wpływa na mnie. Dobra. Zdarza się. Orientuje się, że ja to ja, że człowiek, że nawala mu nawigacja i tyle. Odpłynął. Po chwili:
JEB. Znowu wpływa na mnie z prawej. Po prostu uparł się, że jego nawigacja jest lepsza. Nie była.
JEB. Po raz trzeci.
JEB. "Kurwa, uważaj". Mam dość. Puszczam człowieka przodem, opływam go, mam go z lewej. Skoro zbacza w lewo, to jak będę z jego prawej będę bezpieczny.
JEB. Kurtyna. Wyszedł z wody kilka sekund po mnie. Jak się Wam chce, sprawdźcie sobie kto to i zbierzcie kontrzeznania. Ja twierdzę, że płynąłem po linii prostej (cholera, nagle przestałem mieć kłopot z nawigowaniem) i to on rozrabiał.

Z taką oto gracją pływanie ukończyłem na 81. pozycji w klasyfikacji łącznej.


BIKE: 01:15:17. Kap, kap, kap, jebudu
Na rowerze czuje się świeżo. Abstrahując już od faktu, że skubaniec jest małym masochistą i tym lepiej działa im gorzej go traktuję, to zmieniona pozycja (lemondka i sztyca bez offsetu) plus dopompowane przed startem opony (kto by się przejmował ciśnieniem? Pompka została w hotelu, a na pożyczony podczas składania bajzlu do kupy sprzęt pokazuje 6,5 bara - powinno byc 10...) dają radę. WTEM.
Kapu kapu. Piękne poranne słońce chowa się za jakimiś chmurami i zaczyna kropić. To oznacza, że za chwilę będę jechał na pamięć (pochlapane okulary), a za chwil kilka na każdym skręcie będzie domino. O dziwo widzę na tyle żeby nie zwalniać, a sponiewierany rower pokładać się nie chce. Nie zwalniamy. Najlepszy kilometr w deszczu przejeżdżamy ze średnią 40,44 km/h. Najlepszy kilometr "na suchym" - 42,35 km/h. Większość czasu to ja wyprzedzam, kilku wyprzedza mnie. I wtedy to, na przedostatniej rundzie mam zaćmienie umysłu. Co z tego, że leżę na lemondce. Przecież pod górkę to najlepiej na stojaka. CUDEM utrzymałem rower w ryzach. CUDEM nie przeleciałem przez kierownicę. CUDEM sobie nic nie połamałem.

Tak wiem mam garba. Ale jeśli chcecie wiedzieć skąd on, to spójrzcie jak ładnie brzuch wciungłem. Po prostu wylało się u góry... Rower skończyłem z 54. czasem w łącznej klasyfikacji.


RUN: 00:52:38. Co nadrobiłem rowerem...
...poszło w cholerę na biegu. Tak bym powiedział rok temu. Moje bieganie nadal odstaje od przeciętnej w grupie, ale już nie tak bardzo jak w zeszłym roku. Bo wtedy 10 km zajęło mi godzinę i trzy minuty. W tym roku poprawiłem to o minut jedenaście.
Zacząłem spokojniej, żeby tym razem uspokoić trochę organizm po wariackiej jeździe na rowerze. Garmin pokazywał, że pierwsze pareset metrów szedłem w tempie około 6:00 min/km, stopniowo przyspieszając. Narastające tempo w końcu się udało bo kolejne kilometry oscylowały w okolicach 5:15-5:05, do 4:44 zszedłem dopiero na ostatnim. Plan pozostawienia rezerw na ostatnią rundę był całkiem sensowny - kontrolowałem dystans do kilku znajomych (lub nieznajomych) spotkanych na trasie i pilnowałem człowieka z WITC, którego postanowiłem na końcu dogonić i wyprzedzić. Ba, zostawiłem sobie jeszcze rezerwy na ewentualny sprint do mety (ten potrzebny akurat nie był), więc wzorem Krasusa postanowiłem zdobyć fotkę roku z wyskoku na mecie. Mało brakowało a wyskok ten kosztowałby mnie blisko trzysta złotych, bo podczas lądowania zgubiłem footpoda. Footpod to taka magiczna pastyleczka, która mierzy kroki i wysyła do Garmina swoje przemyślenia. I ta magiczna pastyleczka uznała, że na mecie jej się podoba i ona chce sobie tam poleżeć (i tak sobie poleżała parę godzin, zanim się zorientowałem, że jej nie mam).
Do mety zostało jeszcze parę metrów. Zdjęcie z wyskoku ma datasport, ale nie chce go pokazać. Być może jest zbyt drastyczne. W każdym razie, tu są zdjęcia z mety od 12:05 do 12:10. Ja finiszowałem o 12:11 i nie pamiętam, bym nokautował jakiegokolwiek fotografa. Pozycja 134 open.

W sumie: 02:41:18.
To jest ponad 20 minut lepiej niż rok temu. Poprawa jest. W szczególności na biegu (11 minut) i w wodzie (7 minut). Z wody w mojej serii wyszedłem w pierwszej trzydziestce. Tym razem z roweru jestem całkiem zadowolony. Bieg? Z szybkich obliczeń wygląda na to, że na mecie zameldowałem się jako 15. zawodnik w mojej serii. Biegłem swoje i wiem, że wyprzedziło mnie kilku (w tym również nowy prezes PZTri), ale czułem się już znacznie pewniej i swobodniej. W końcu. A to tylko pokazuje, że w zimie postawiłem na dobrego konia.

PS. Hiszpan w kolorowych kąpielówkach w łącznej klasyfikacji był 91. z czasem 2:43:09. I wiecie co? Może nie mam takiej klaty i mięśni. Ale i tak mu wklepałem. Nawet, że korespondendcyjnie.

PS2. W tytule jest lepiej, ale gorzej. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że rok temu bawiłem się nieco lepiej. Może dlatego, że start był o normalnej godzinie, może dlatego że nie padało? A może dlatego, że to miała być najważniejsza impreza całego sezonu, a ta nadal jest dla mnie przygotowawczą? Wiem jedno, zeszłoroczny medal był ładniejszy :).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz